Wpływy życia i literatury na siebie



Czy zastanawialiście się kiedyś, jak życie wpływa na pisanie, albo pisanie na życie? Czy ma duży wpływ, czy to tylko delikatne zbieżności i... których wpływów jest więcej?
To ostatnie pytanie jest bardzo trudne i w moim przypadku nie można chyba jednoznacznie udzielić na nie odpowiedzi. Myślę o pisaniu cały czas, co chwilę znajduję nową inspirację, nowy ciekawy temat, jakieś interesujące zagadnienie, zdarzenie, utwór muzyczny, który chciałabym jakoś wpleść w tekst (bezpośrednio, bądź pośrednio). Za każdym rogiem czyha jakaś ciekawostka, jakaś osoba, która mnie zaintryguje, roślina, która się spodoba, smak, który chciałabym zapamiętać do końca życia, zapach, który przywołuje dobre wspomnienia. I o tym wszystkim chcę pisać. Często piszę w pamiętniku, niestety tylko niektóre z tych rzeczy znajdują sięźniej w innych tekstach. Niestety? A może po prostu te najważniejsze...
Od zawsze (powiedzmy od przedszkola, czy pierwszej klasy podstawówki) interesuję się historią. Nie wzięło się to z niczego. Była Wielkanoc, obejrzałam z Rodzicami w telewizji "Ben Hura" (teraz oglądam go właściwie co roku w okresie Wielkiego Postu) i stwierdziłam, że historia jest wspaniała. Dlatego często czytam książki, które jakoś o ten temat zahaczają. Uwielbiam sagi rodzinne, które toczą się przez dziesięciolecia. Chyba już wiecie, skąd pomysł na napisanie Sagi Wielkich Rodów. Przyznaję, że to nie cała prawda, ale do tematu, skąd się Saga wzięła z pewnością wkrótce wrócę – to również bardzo ciekawe.
Kocham historię, to już wiemy. Mam swoje ulubione okresy. Fascynuje mnie starożytność, średniowiecze (choć to dopiero gdzieś od klasy maturalnej), okres napoleoński, dwudziestolecie międzywojenne. Kiedyś bardzo wkręciłam się w okres II wojny światowej, dzisiaj może nieco mniej (interesują mnie pewne zagadnienia tego okresu, wykluczając jednak działania stricte wojenne). Zagadką jest dla mnie PRL. Nie ma się więc co dziwić, że o tych czasach najczęściej będę wspominać w moich tekstach (nie tylko w Sadze).
Jestem od dawien dawna zakręcona na punkcie Rosji – tak carskiej, jak i sowieckiej. I mamy kolejny powód dla którego Nowiccy od tysiąca lat zamieszkują tamte tereny.
Mam swoich ulubionych "bohaterów" w historii. Są to Ramzes II, Aleksander Wielki, Cezar, Karol Wielki i Napoleon. Z pewnością zobaczycie moje dla nich uwielbienie w którymś z tomów (słowo harcerza).
Ok, dość o historii, choć to pasjonująca podróż. Wspominałam niedawno o muzyce, nie będę się więc powtarzać. Odsyłam do wcześniejszego wpisu w temacie.
Zawsze intrygowały mnie społeczności, w których rządził rozkaz (lub coś na jego podobieństwo) i istniała hierarchia służbowa. Chodzi konkretnie o wojsko i... Kościół. Tak specyficzne środowiska dają niesamowite możliwości. Dochodzi w nich do konfliktów w sferze moralnej, do jakich nie dochodzi nigdy i nigdzie indziej. Dlatego się nimi interesuję. Szczególnie Kościołem. Jeśli dodać do tego fakt, że jednym z moich najważniejszych hobby jest religia... łatwo zrozumieć, dlaczego w Sadze istnieje Zakon, mamy Ogród, a jeden z głównych bohaterów jest bardzo ważnym księdzem.
Jeśli na chwilę odejść od Sagi – tak, jak ja to zrobiłam w ostatnich miesiącach (serio, każdy potrzebuje chwili oddechu i jakiegoś urozmaicenia, nawet, jeśli Saga jest urozmaiceniem sama w sobie) – widać pozostałe moje zainteresowania. Piszę często o jedzeniu, co doprowadza do furii mojego Męża. On o jedzeniu nawet mówić nie lubi, a jak widzi, że znów cała strona usiana jest ciasteczkami, zapiekankami, pachnącymi zupami, wyśmienitymi tortami, smakowitymi sokami itd, w ogóle odechciewa mu się czytać. Ale i tak czyta – bez niego miałabym straszliwie dużo błędów w tekstach i nawet nie ma pojęcia, jak bardzo jestem mu wdzięczna za ich sprawdzanie.
W ostatnim czasie moje zainteresowania podróżnicze zmieniły nieco kierunek. W tej chwili nie są to Chiny czy Japonia – to Serbia, Grecja (tu akurat nic nie uległo zmianie), Albania, Rumunia, Armenia. Niesamowite krajobrazy, starożytne, niemal zapomniane budowle, ekscytująca podróż po ich mitologiach, ciekawe języki, intrygujące imiona i wyśmienita... kuchnia. Dlatego korzystam z tego źródła, jak tylko się da.
Do tego oczywiście Australia, na którą jestem już zafiksowana od trzech (ponad) lat. Wiem, że pewnego dnia tam polecę i przekonam się, czy jest tak cudowna, jak sobie dzisiaj wyobrażam. Na razie zostaje mi o niej czytać, oglądać programy i filmy, a także moje ukochane seriale rodem z Terra Australis Incognita (Nieznana Ziemia Południowa, jak ją zwali pierwsi Europejczycy, którzy tam dotarli). Kraj kangurów, koali i Slim Dusty'ego (o którym już na blogu wspominałam i wspomnę jeszcze nie raz) i ukochanych w naszym domu ANZAC Biscuits.
Uwielbiam dzieci, dlatego czasami piszę coś i dla nich. Rzadko, przyznaję, ponieważ jest to bardzo trudne. Język, którymi się posługują jest znacznie przecież uboższy i trzeba bardzo ostrożnie wyważyć to, co się pisze. Z jednej strony nie można używać słownictwa za trudnego, z drugiej... dzieci skądś muszą się go nauczyć. Ja się uczyłam właśnie z książek i uważam, że podejście polegające na tym, by w książkach używać jedynie takich słów, które dzieci mogą zrozumieć, mija się trochę z celem. Jednym z założeń edukacyjnych jest przecież uczyć nowego, nieprawdaż? W każdym razie jest to ciężka praca, wymagająca poświęcenia znacznie większej ilości czasu i badań, niż powieść (czy opowiadanie) dla dorosłych. Co nie zmienia faktu, że bardzo to lubię, a moją powiastkę, której tytułu na razie nie mogę zdradzić (ponieważ wysłałam ją na konkurs i to by mogło nie zdyskwalifikować) uważam za mój zdecydowanie najlepszy utwór w życiu.
Już dziesięć lat temu, kiedy ten gatunek nie był u nas jeszcze taki popularny, zaciekawiło mnie politcal fiction i nawet jeden taki utwór popełniłam. To o tyle ważne, że jest to moja pierwsza ukończona powieść. Wiele zaczynałam, jeszcze w szkole, wszystkie mam dzisiaj w jednej szufladzie. I tylko ta jedna (taka jest oficjalna wersja, do nieoficjalnej się nie przyznaję) jest napisana do końca. Ciekawostka – wspominają o niej bohaterowie "Tajemnic", czyli  trzeciego tomu Sagi.
Chyba dość już o tym, jak życie wpływa na moje pisanie. Może teraz, wcale nie mniej ciekawa, druga strona medalu.
Powstaje jakiś koncept, jakiś pomysł, o czym napisać, a później zaczyna się – mniej lub bardziej – żmudna praca z tekstem. Ubranie pomysłu w słowa nie jest zawsze proste (chociaż czasem wręcz banalnie). Piszę, piszę , piszę... i napotykam mur. Nie chodzi już nawet o chwilowy brak natchnienia, co się przecież co jakiś czas musi zdarzyć. Chodzi o mur niewiedzy, jakiejś ignorancji, albo po prostu... nikt nie jest alfą i omegą, nikt nie wie wszystkiego. Zaczyna się szukanie. Czytanie, rozmowy z ludźmi, oglądanie programów, buszowanie po sieci. Czasami pół godziny, czasami miesiąc, nieraz jeszcze dłużej. Zależy od tematu. Tak właśnie działa mój mózg.
Postanowiłam napisać powieść, której duża część rozgrywa się w Australii. Co wiem o Australii? Hmmm... podoba mi się, mieszkają tam kangury, koale, jest ciepło, ludzie mają lepsze podejście do życia niż ja, stolicą jest Sydney. Poruta? Na maxa, bo stolicą jest oczywiście Canberra, ale jakoś nigdy nie miałam szczęścia do geografów i nie zachęcili mnie do tego, bym czegokolwiek z ich dziedziny się nauczyła. Przyznaję, że to ignorancja, moja, oczywiście (choć nie tylko). Dla mnie geografia oznaczała uczenie się o rodzajach skał, prądów powietrza i takich tam. To nie była pociągająca dziedzina. Wszystko się zmieniło, kiedy zaczęłam pisać "Zakon". Odkryłam, że geografia jest fascynująca, wciąga głęboko, jest cudowna. Zaczęłam nawet prenumerować pisma takie, jak National Geografic, czy Traveller. Czytałam, czytałam, czytałam... Z rumieńcami na twarzy. Oczy wychodziły mi na orbitę, kiedy odkrywałam, że przez lata cała ta wspaniała dziedzina nauki była przede mną w pewien sposób ukryta! Geografia okazała się rewelacyjna. Zmieniłam się nie do poznania. Zaczęłam uczyć się stolic, czytać książki o różnych krajach (odsyłam do mojego bloga dune-fairytales.blogspot.com).
Australia... Ale przecież w "Zakonie" mamy jeszcze Kanadę. O Kanadzie wiedziałam tylko tyle, że mają dużo lasów i konną policję. Zaczęłam drążyć temat, choć już nie tak bardzo. Interesow mnie okres zdobywania tamtych terenów, a konkretnie okolic miasta Halifax, bo o nim przecież pisałam. By wspomnieć o tym w kilku zdaniach w "Zakonie" (przecież to jest jeden, czy dwa akapity), spędziłam kilka dni na czytaniu materiałów o tamtejszym plemieniu Indian. O Miqmakach nie czytało się łatwo, zważywszy na to, że po polsku nie znalazłam o nich żadnych informacji i wszystko musiałam sobie opracować z angielskich stron internetowych. Udało się i bardzo się z tego powodu cieszę, ponieważ był to absolutnie niesamowity lud, o którym warto pamiętać, ponieważ w skali podbojów Ameryk przez Europejczyków, zachowywał się zupełnie inaczej, niż sąsiednie plemiona. Na pewno nigdy bym się tego nie dowiedziała, gdyby nie podróż Richarda Blytha do Kanady właśnie.
Mój Mąż przy pierwszym czytaniu "Tryptyku krwi" miał pewne zastrzeżenia co do określenia czasu. Nie lubi historii i jego wiedza w tych zagadnieniach raczej kuleje. W związku z tym miał problemy z określeniem dat, które w tej powieści nigdy nie są podane wprost. Nie podaję roku, ani tym bardziej dnia. Piszę, że coś się działo kilka dni po jakimś ważnym historycznie wydarzeniu, że doszło do czegoś w którymś roku jakiejś wojny, że ktoś się urodził w który roku panowania jakiegoś władcy. Uznałam, że to ciekawy zabieg, który zmusi czytelnika do poszperania trochę, jeśli od razu nie będzie potrafił stwierdzić, kiedy dzieje się akcja powieści. Sama bardzo lubię czytać książki, w których czas jest właśnie tak podawany. Jest to również uzasadnione, jeśli chodzi o czasy odleglejsze, kiedy rzeczywiście tak liczono lata. Nikt nie bawił się w liczenie od stworzenie świata, bo i po co. Podawano, że dziecko się urodziło w siódmym roku panowania danego cesarza, albo starzec umarł w dziesiątym miesiącu panowania epidemii. Tak toczyło się życie i starałam się to oddać w powieściach, co z kolei powodowało, że sama musiałam trochę pobuszować po kalendariach i odszukać ważne wydarzenia w okolicy i to na dodatek takie, na które moi czytelnicy również mogliby z łatwością trafić.
Teraz zmagam się z Kościołem. Mam już napisaną większość czwartego tomu, ale stanęłam. W mojej głowie tysiące pomysłów i przemyśleń, ale trzeba to jeszcze jakoś mądrze poprzeć historią, doktryną i pismami Ojców Kościoła. Dlatego siedzę, dumam i... mam obecnie przerwę, ponieważ musiałam troszkę odsapnąć. Okazało się to świetnym wyjściem – napisałam kilka niezłych opowiadań, wysłałam je na różne konkursy, może coś z tego wyjdzie, zobaczymy. Zmieniłam trochę kierunek, pozwoliłam sobie na inne spojrzenie na świat. Ciekawe doświadczenie. Muszę przyznać, że był taki moment – wczesną wiosną tego roku – kiedy poczułam się uwięziona przez Sagę. Pracowałam nad czwartym i piątym tomem, a przede mną jeszcze... do siedemnastego. Mam pomysły i materiały do większości z nich, ale też i świadomość, że to nadal strasznie dużo pracy. Przede mną. Czułam się uwięziona, ponieważ nie potrafiłam stworzyć niczego, co by nie wchodziło w świat Sagi. Ugrzęzłam, jednym słowem. Nie mogłam opędzić się od moich bohaterów i przestać żyć ich życiem. Dobrze, że zrobiłam przerwę – jestem dzisiaj gotowa, by wrócić do Jabłek" (tak w skrócie nazywam "Jak jabłka od jabłoni"). Wręcz czuję parcie, ponieważ... rozstałam się z moimi bohaterami (którzy stali się dla mnie, jak druga rodzina) na zbyt długo.
Wracając jednak do tematu. Jak pisanie wpływa na moje życie? Najbardziej wyczesanym (przepraszam za kolokwializm, ale to naprawdę najlepsze określenie) eksperymentem był... krykiet. Postanowiłam stworzyć chłopaka, który będzie mistrzem krykieta. Mur? O, przynajmniej chiński. O krykiecie wiedziałam tylko jedno – że go absolutnie nie pojmuję! Spędziłam długie dni na przeglądaniu ustawienia zawodników, czytaniu o ich zadaniach, o celach gry o zagraniach, o ważnych w historii graczach. Wiele dni i nadal czuję, że wiem tyle, co na początku. Wrócę do tego tematu za jakiś czas, kiedy zacznę pisać o Luke'u Loganie, ale już teraz czuję, że to będzie niezła jazda.
Nie mogę jeszcze pominąć jednego bardzo ważnego w moim życiu osobnika. Pisałam w "Tryptyku krwi" o Fiodorze i... zapragnęłam takiego kota. Okazało się, że jest rudy i wredny (ale i tak go kocham), ale to nie miało znaczenia. Kiedy byłam na etapie szukania – wiedziałam, że to musi być kot, a nie kotka, bo jakże kotkę nazwać Fiodor. I doczekałam się rudego kotołaka imieniem Fiodorek!
Jeszcze kuchennie. Dzięki poznawaniu Australii, które z pewnością nie byłoby takie głębokie, gdybym o niej nie pisała – odkryłam przepyszne ciasteczka. ANZAC Biscuits! Rewelacja, może Wam nawet podam któregoś dnia przepis. Nawet mój Michał nie narzeka z tego powodu, ponieważ od chwili, kiedy je spróbował stały się jego ulubionymi co jakiś czas pyta, kiedy je znowu zrobię!
I chyba największe odkrycie, zgodnie z obietnicą – Slim Dusty. Całe życie powtarzałam, że nie lubię coutry. Ta muzyka kaleczyła moje uszy. Cóż, kaleczyła jest dobrym słowem, ponieważ użytym w czasie przeszłym. Chciałam stworzyć klimat w powieści. Australii odsłona enta. Mamy jedzenie, mamy widoki, mamy historię, mamy kulturę. Kulturę? Muzyka, oczywiście (ponownie odsyłam do wcześniejszych wpisów). Tak właśnie poznałam postać Slim Dusty'ego i jego muzykę, która mnie zauroczyła. Słucham go teraz często (znów doprowadzając Męża do szału). Co ciekawe, country spowodowało u mnie również pewną zmianę w garderobie. Nagle pojawiły się tam jeansy, brązowe skóry, rękawiczki i koszule w kratę. Coś, czego jeszcze kilka miesięcy wcześniej bym się zupełnie po sobie nie spodziewała!
Których wpływów więcej? Nie wiem. Chyba mniej więcej po równo. Które ważniejsze? Nie wiem, chyba po równo. Jedno jest pewne – są i jest ich cały ogrom!

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Urodziny bloga

Na dobry początek

Do posłuchania