Urodziny bloga

Z okazji dzisiejszych, drugich, urodzin bloga mam dla Was niespodziankę. oto fragment najnowszego tomu "Sagi Wielkich Rodów". Może Was zainteresuje, może będziecie chętni, by przeczytać całość. Piszcie, krytykujcie, oceniajcie :) I... wszystkiego najlepszego tym, którzy tu zaglądają (mimo, że nieczęsto umieszczam posty).



– Chciałem z tobą porozmawiać, tato – zagadnął Jeremy wieczorem. Josh siedział na kanapie, wyciągnąwszy nogi. Popijał whisky z kryształowej szklanki. Na stoliku leżała paczka papierosów, do której miał właśnie sięgnąć, opanował się jednak w obecności syna.
– Usiądź ze mną, Jeremy – zaprosił go, spuszczając stopy na podłogę. – Dawno już nie rozmawialiśmy tylko we dwóch. Widziałem, że zacząłeś dzień od rozmowy z Giancarlem. Stało się coś?
– Cały czas coś się dzieje, tylko nie zawsze potrafię o tym rozmawiać. Z kimkolwiek – dodał, widząc zatroskaną minę ojca.
– Może masz ochotę na whisky? – zapytał Josh, dolewając sobie złocistego napoju.
– Chętnie – Jeremy absolutnie go zaskoczył, chociaż przecież już dawno nie był dzieckiem. Nalał whisky do drugiej szklanki, spoglądając z zaintrygowaniem na syna, który dotąd nigdy nie przejawiał chęci do korzystania z jakichkolwiek używek. Postanowił więc zaryzykować.
– Papierosa?
            Jeremy wpatrywał się w ojca, który tak bardzo przypominał człowieka ze zdjęć w starych gazetach, a który był jego dziadkiem. Hugh Velarii w młodszej wersji. Dawno już nie widział się z dziadkiem i poczuł się z tym źle, jednocześnie od razu sobie obiecując, że jutro do niego zadzwoni i zaprosi na kawę. To właśnie cechowało tego młodego człowieka – natychmiastowo starał się naprawiać wszystkie swoje błędy i nigdy nie kończył na pustych słowach, albo niespełnionych obietnicach.
– Chcesz porozmawiać, czy mnie otruć? – zapytał, jednocześnie wyciągając rękę w kierunku zaoferowanego pudełeczka.
– Może tylko staram się być miły – odparł Josh, podając synowi ogień. – Albo sprawdzam, jak bardzo jesteś do mnie podobny, synu.
– Bardziej, niż się spodziewasz, tato – odpowiedział Jeremy i zaciągnął się głęboko. Zastanawiał się, jak ojciec zareaguje. Nigdy jeszcze nie widział go palącego, nigdy pewnie nawet nie pomyślał, że chłopak już od prawie dwóch lat jest niemal nałogowym palaczem. Nigdy wcześniej nie siedzieli razem w salonie, popijając alkohol i paląc. Nigdy wcześniej nie rozmawiali ze sobą, jak równi sobie, studiując wzajemnie swoje reakcje. Ten wieczór miał się okazać przełomowy.
*
Ubrany w zniszczone spodnie i lnianą koszulę, nie wyglądał na kapłana. Gdyby jednak rozpiął koszulę, przechodząca obok młoda kobieta dostrzegłaby na jego piersi sporej wielkości krucyfiks. Nie, nie miał zamiaru się ukrywać, jednak w tym klimacie, w środku lata, czarna sutanna nie była najdogodniejszym strojem dla podróżnika.
Przebył szmat drogi i stał teraz na skraju niewielkiej miejscowości, która na pozór nie różniła się niczym od tych wszystkich podobnych jej, które minął w swej wędrówce. On jednak wiedział, że gdzieś nieopodal Kalambaki mieszkają zakonnicy, którzy od stuleci pilnie strzegą największego sekretu świata. Ludzie, którzy – jak on – poświęcili swe życie Bogu, a jednak… tak łatwo przychodziło im zabijanie niewinnych.
Mimo ponad dwudziestu lat, które minęły odkąd odkrył tę okropną rodzinną tajemnicę, nadal za każdym razem nazywał Nowickich niewinnymi. Cóż oni bowiem złego uczynili? Nawet jeśli znali prawdę – nikomu jej przecież nie wyjawili.
Powinien się już przyzwyczaić do obecności niemieckich patroli, jednak wzdrygnął się na widok dwóch uzbrojonych hitlerowców maszerujących z naprzeciwka. Będzie mieć kłopoty, jeśli zauważą, że jest duchownym. Zastanawiał się przez chwilę, czy nie byłoby dobrze zmienić kierunek, jednak wydało mu się to zbyt podejrzane. Nabrał powietrza w płuca i szedł żwawo przed siebie.
Niemcy nawet nie zwrócili na niego uwagi. Byli w odległości może dziesięciu metrów, kiedy gdzieś od wschodu poniosły się odgłosy wystrzałów. Zaalarmowani, popędzili w tamtą stronę, zostawiając go samego na środku niewielkiego placu. Odetchnął z ulgą.
Rozejrzał się ponownie. Cały czas nie był pewien, czy jego przybycie tutaj było dobrym pomysłem. Od ponad dwudziestu lat odczuwał pokusę konfrontacji z członkami tego dziwnego zgromadzenia, które – w niewyjaśniony dla niego sposób – posiadło przed wiekami wiedzę o lokalizacji Edenu. Kim oni byli? Kto dał im prawo do stania na straży tej tajemnicy? Jakże często żałował, że tamtego strasznego dnia, gdy przybył przeor Felipe – on uniósł się złością i odjechał. Mógł zostać, wysłuchać wszystkiego od początku do końca, poznać tego człowieka, dowiedzieć się, kim naprawdę jest…
Felipe wspomniał zdawkowo coś o konieczności przyjęcia chrztu, o jakichś prześladowaniach… Czyżby Zakon nie był tak naprawdę chrześcijański? Żydzi? A może jeszcze ktoś inny? Któż taki? Dlaczego dopiero dziś, po tylu latach, kiedy był tak blisko ich siedziby, przypomniał sobie o tym zdaniu?
Wzdrygnął się na tę myśl i mimo upału poczuł chłód w okolicy serca. Przysiadł spokojnie na dużym głazie leżącym kilka kroków od drogi. Z podniszczonego plecaka wyjął manierkę. Wiedział, że woda się kończy, ale miał nadzieję, że w miasteczku uda mu się uzupełnić braki. Wypił dwa łyki, powoli się uspokajając.
Kiedy chował manierkę, spojrzał na najnowszą papieską encyklikę „Mystici Corporis Christi”. Wziął ją ze sobą w podróż z myślą o wieczornych godzinach odpoczynku, niewiele jednak zdążył dotąd przeczytać. Nie miał mimo to żadnych wątpliwości, co do jej teologicznej ważkości.
Zawiązał plecak i zarzucił na ramię. Raz jeszcze rozejrzał się po okolicy. Gdyby nie wojenna zawierucha, z pewnością mógłby rzec, że to piękny kawałek świata. Przebiegająca nieopodal grupka uzbrojonych nazistów przywróciła go jednak do rzeczywistości. Wstał powoli i zwrócił twarz ku słońcu, po czym, uśmiechając się, ruszył w kierunku, z którego przybył.
Bóg dał mu znak, o który prosił. Wskazał właściwą drogę. Nie była nią konfrontacja z Zakonem.
*
            Jeremy wypalił papierosa i wrzucił do srebrnej popielniczki niedopałek. Przez ostatnich kilka minut nie odezwali się do siebie ani słowem, studiując się, jakby widzieli się po raz pierwszy. Do Josha dotarło właśnie, że jego synek jest już dorosłym mężczyzną i poczuł dumę, a jednocześnie smutek, że pewien etap ich życia dobiegł końca.
– Kochasz ją? – zapytał nagle i Jeremy aż podskoczył. Niewiele brakowało, by upuścił szklankę z whisky. Jednak ojciec potrafił go jeszcze zaskoczyć, chociaż po odkryciu rodzinnego sekretu myślał, że to niemożliwe.
– Kogo? – szczerze odpowiedział pytaniem.
– Rachel, oczywiście. To z nią spędzasz ostatnio większość wolnego czasu – Josh rozparł się w fotelu, ręce położył na boczne oparcia i czekał na odpowiedź swego jedynaka. – Pomyślałem więc, że może chcesz o niej porozmawiać.
– Nie, tato. To nie ma żadnego związku z Rachel – zamyślił się. Czy aby na pewno? Nawet jeśli ma, to niewielki. Nawet, jeśli ma – to bez znaczenia. – Do głowy mi nie przyszło, żeby o niej rozmawiać.
– Ze mną, czy w ogóle? – spytał Josh, lekko urażony odpowiedzią syna.
            Jeremy odstawił pustą szklankę, spoglądając pytająco na paczkę papierosów, nie odważył się jednak poprosić o kolejnego. Spuścił wzrok, wiedząc, że sprawił ojcu ból. Nie uważał jednak, że musi go przepraszać, nie zrobił przecież niczego złego. Przygryzł dolną wargę, zastanawiając się, od czego zacząć. W tym momencie Josh ruszył się i Jeremy dojrzał tatuaż na jego kostce. Widział go wiele razy, a od jakiegoś czasu wiedział również doskonale, co symbolizowało to drzewo, które tatuowali sobie jego przodkowie.
– Chciałbym też je mieć – odparł, podnosząc głowę i patrząc ojcu głęboko w oczy. Nie z tym do niego przyszedł, ale być może tak będzie łatwiej rozpocząć temat.
– Jesteś dorosły, nie widzę powodu, dla którego pytasz mnie o zdanie – Joshowi trzęsły się ręce i nie wiedział, co ma zrobić, by syn tego nie zauważył. Przez tyle lat robił, co w jego mocy, by Jeremy nigdy nie dowiedział się prawdy, by ktoś inny przejął ten ciężar, a teraz jego syn chciał nosić wyraźny znak, że należy do tej rodziny. Chciał czuć w tej chwili dumę, ale nie potrafił.
– Nie pytam cię o zgodę – odpowiedział Jeremy, zdziwiony tonem swojego głosu. Raz jeszcze spojrzał na papierosy, ale ojciec zdawał się tego nie zauważać. A może tylko udawał? Ostatecznie Jeremy nie wytrzymał i sięgnął do tylnej kieszeni spodni. – Jeśli pozwolisz? – zapytał, wyjmując z niej paczkę Winfieldów. Josh skinął tylko głową, zastanawiając się, ile jeszcze dowie się tego wieczoru o synu, którego zdawało się, w ogóle nie znał.
            Jeremy zapalił, nie mogąc oderwać wzroku od dłoni ojca. Cały czas myślał, że to on powinien się denerwować, a tymczasem to ręce Josha trzęsły się ze stresu. Zastanawiał się przez chwilę, co powie mama, kiedy dowie się o jego nałogu. Strząsnął popiół do popielniczki, cały czas wyczekując reakcji ojca.
– W takim razie wnioskuję, że w niedługim czasie zamierzasz udać się do studia tatuażu – odezwał się w końcu Josh, a jego głos, niczym miecz, przeszył panującą w pokoju ciszę. – Jeśli chcesz, mogę ci zaproponować jedno miejsce.
– Dziękuję, tato. Będę wdzięczny – odpowiedział, ponownie się zaciągając. „Zapytaj mnie, zapytaj” – powtarzał w myślach, czekając na oczywiste pytanie.
– Od dawna palisz? – padło w końcu. Nie było w nim żadnego żalu, ani nagany – zupełnie, jakby pytał syna, kiedy był ostatnio w kinie.
– Może ze dwa lata – odpowiedział spokojnie Jeremy, widząc zdziwienie na twarzy ojca. – Nie jest trudno to ukryć w domu, w którym dym papierosowy przesłania widoki, tato. I tak już śmierdziałem, więc nikt nie mógł ode mnie wyczuć, że jestem palaczem. Po prostu pewnego dnia stwierdziłem, że skoro już i tak wdycham te opary, mogę mieć z tego chociaż jakąś przyjemność.
– Tak… – mruknął Josh, jakby właśnie zdawał sobie sprawę, że sam zaprowadził syna na tę drogę, która mogła go pewnego dnia zniszczyć. Dwa lata. Mógłby jeszcze przestać, ale któż miałby go o to poprosić – ani on, ani Dominiqua nie mieli do tego żadnego prawa. – O czym chciałeś ze mną porozmawiać, Jeremy? Nie sądzę, żebyś przyszedł tu po to, by ze mną zapalić i wypić.
– Masz rację, szczególnie, że raczej stronię od mocniejszych trunków. Jestem typowym piwoszem.
– Jak Giancarlo – westchnął Josh. – Wiele was łączy.
– Więcej, niż się spodziewasz – odparł Jeremy tajemniczo, wiedząc, że sprawia ojcu przykrość. Nadszedł jednak czas, by skończyć z delikatnością.
*
Nie powiem, by procesy norymberskie były łatwe. Napotkano się na nich z niebywałym okrucieństwem, ale i z czymś zupełnie nowym. Dylematów moralnych, z którymi musieli się zmierzyć przydzieleni do sprawy prawnicy, nie życzyłbym nawet najgorszemu wrogowi. Norymbergę z pewnością zapamiętają kolejne pokolenia, co do tego nie mam wątpliwości. Człowiek jest pamiętliwym stworzeniem.
Czy zatem i Bóg tak łatwo nie zapomina? Wszakże stworzył nas na swój obraz, na swoje podobieństwo. Och, jakżeby mógł zapomnieć tyle okrucieństwa, które jeden człowiek wyrządzał drugiemu?
Czy ci, których tam, w niemieckiej Norymberdze, osądzono i skazano smażą się teraz w ogniu piekielnym? A co z tymi setkami, tysiącami, milionami, którzy uniknęli ludzkiej kary – uciekli, zniknęli, popełnili samobójstwo, czy z braku wystarczających dowodów zostali uniewinnieni? Co z tymi rzeszami, które na rozkaz mordowały niewinne kobiety, dzieci, starców, które posyłały do komór gazowych? Czy wykonywanie rozkazu zmazuje ich przewinienia?
Ta wojna postawiła przed nami dylematy, których nie mogliśmy się spodziewać. Dzisiaj, gdy świat powoli podnosi się na nogi, tak łatwo niektórym szafować osądem. A przecież wówczas, gdy to się zaczynało, gdy trwało – nic nie było takie proste, oczywiste. Nawet dla kapłanów…
Wybrać stronę dobra – jak to łatwo powiedzieć. Kto był gorszy w wojnie hiszpańskiej? Hitler – ten, którego dzisiaj tak prosto opluwać – wspomagał generała Franco przeciw komunistom, którzy pragnęli zniszczenia Kościoła. Cóż, że Franco zwyciężył w Hiszpanii, skoro prawdziwym mocarstwem w Europie jest teraz Związek Radziecki? Jaką krzywdę wyrządzono tym walecznym narodom, które broniły się przed nazistowską nawałnicą, a dzisiaj znajdują się w brudnych i plugawych łapskach komuchów! Jaką krzywdę…
Czy my tę wojnę rzeczywiście wygraliśmy, skoro Europą Środkowo-Wschodnią rządzi Stalin? Czyż jest on wiele lepszy od Hitlera? Czy jego zbrodnie doprawdy są tak znacznie mniejsze?
Kara… Każdy z nich doczeka się kary na Sądzie Ostatecznym. Nawet ten, który z uśmiechem na ustach twierdzi, że Boga nie ma. Tym większe go czekają męki za takie bluźnierstwo!
I gdzie tu przebaczenie i odpuszczenie win? Czy nadal możemy jeszcze o nich mówić w tym nowym, powojennym świecie? Czy jest tu dla nich jeszcze miejsce?
*
            Josh wstał na chwilę, by uchylić okno. Do pokoju dostał się powiew chłodnego wiatru. Razem z podmuchem dotarły do nich dźwięki muzyki – z pewnością Dominiqua odprężała się po dniu pracy, biorąc gorącą kąpiel. Zawsze w wannie słuchała swego ukochanego tanga. Tym razem jednak do ich uszu docierały takty Menueta Boccheriniego, który był jednym z ulubionych utworów Jeremy’ego. Uśmiechnął się pod nosem i przymknął oczy. Grany właśnie fragment dodał mu sił.
– Nie idę na uniwersytet, tato – powiedział, cały czas nie mając odwagi otworzyć oczu, jakby bał się, że straci wówczas rezon.
Josh oparł się o parapet i wyglądał na ogród. Przez chwilę również wsłuchiwał się w dźwięki dostojnego utworu, mając nadzieję, że to, co przed chwilą usłyszał, było jedynie snem. Nagle odwrócił się w stronę syna. W tym samym niemal momencie Jeremy otworzył oczy. Długie spojrzenie, niezadane pytanie, smutek i… zrozumienie. Josh wiedział doskonale, co chce mu powiedzieć syn. Przeczuwał to już dawno, choć nikt z rodziny do końca nie wierzył, nawet Dominiqua. Nawet sam Jeremy wielokrotnie temu zaprzeczał, ale cóż mógł wiedzieć ten chłopiec. Dzisiaj siedział przed nim dorosły mężczyzna i dokładnie wiedział, czego chce.
Chwila ciszy, gdy utwór się zakończył i następnie skoczna melodia kolejnego, łagodząca straszliwe napięcie, które zapanowało między ojcem i synem. Josh wrócił na swój fotel i przysiadł na bocznym oparciu, jednocześnie odpalając papierosa. Bez słowa zaproponował synowi kolejnego, ten jednak odmówił ruchem głowy.
– Jesteś tego pewien? – zapytał w końcu, wydmuchując dym i stukając palcami lewej ręki o blat stolika.
– Tak – krótko i rzeczowo odpowiedział Jeremy, by po chwili dodać: – Nie martw się o LoganCorp. Na pewno znajdzie się ktoś godny bycia twoim następcą – uśmiechnął się nieznacznie.
– Nie martwię się o firmę, nie dzisiaj – Josh poczuł bolesne ukłucie na myśl, że syn tak właśnie o nim myślał. Jako o kimś, kto myśli jedynie o biznesie. Czy naprawdę jest tak podobny do swych przodków, by Jeremy tak szybko go o to posądzał? – Martwię się o ciebie.
– Nie ma o co, tato – Jeremy wstał i podszedł do ojca. Dostrzegł w jego oczach łzy i poczuł straszliwy ucisk na sercu. „To przeze mnie” – pomyślał, zastanawiając się, co powie mama. Czy będzie płakać? Czy zrozumie? A dziadek?
– Skoro jesteś pewien – odpowiedział Josh, starając się panować nad głosem, który zaczynał się już łamać. Wstał i mocno uścisnął syna.
– Jestem.
*

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Na dobry początek

Jak stworzyć bohatera?