Muzyka... w czasie tworzenia
Uwielbiam pisać, słuchając muzyki. W
ogóle kocham muzykę, jednak przy pisaniu ona staje się czymś więcej. Jest
niejako integralną częścią tekstu – ma wpływ na jego kształt i charakter.
Później natomiast – kojarzy się z nim non stop.
Tak między innymi miałam przy
pisaniu „Zakonu”. Większość tekstu stworzyłam będąc na długim L4. Oczywiście
powieść dojrzewała we mnie od dłuższego czasu, ale ciągle nie było kiedy pisać.
Gdy tylko okazało się, że nie mogę się ruszyć z domu (dosłownie, rwa kulszowa
potrafi nieźle dać w kość), usiadłam do pisania. Właściwie – usadzono mnie.
Stół rozłożony, dwa laptopy podłączone, dziesiątki książek wokoło – wszystko przygotowane
tak, bym nie musiała nigdzie wstawać, po nic sięgać dalej, niż na wyciągnięcie
ręki.
Był lipiec 2009 roku. „Zakon” miał
być prezentem dla mojego Michała z okazji piątej rocznicy związku. Cóż, jego
prezent okazał się lepszy – poprosił mnie o rękę, ale myślę, że mój też był
przełomowy.
Więc lipiec 2009 roku. Zafascynowana
filmem 2008 roku, czyli „Australią”, zaczynałam pisać. Stworzyłam bohaterów,
fabuła rozwijała się w mojej głowie. Chyba nikogo więc nie zdziwi fakt, że imię
głównej postaci pożyczyłam od aktora grającego w tym niesłychanym filmie (o tym
pewnie jeszcze nie raz wspomnę), a fabułę osadziłam w tym tajemniczym
kraju-kontynencie.
No tak, miałam pisać o muzyce… Przez
pierwsze kilka dni tworzyłam przy akompaniamencie ścieżki dźwiękowej do filmu „Australia”.
Najbardziej przypadł mi do gustu utwór „Return To Faraway Downs” i mogłam tak
słuchać go i słuchać. Aż pewnego dnia postanowiłam nieco zmienić repertuar i
powróciłam do mojego ulubionego soundtracku wszechczasów… „Gladiatora”.
Kocham wszystkie utwory Hansa Zimmera.
Uważam, że jest prawdziwym geniuszem. Jego muzyka porusza mnie do głębi, nie ma
więc co dziwić się temu, że najlepsze fragmenty „Zakonu” powstawały właśnie
przy dźwiękach stworzonych przez Zimmera. Mam swoje dwa ukochane utwory. Jeden
z nich to „Homecoming”, który zawsze – bez wyjątku – wyciska łzy i sprawia, że
głos się trzęsie przy wyznaniu Maximusa (ponieważ szeptem mówię równocześnie z
nim)… Jednak nie on jest najważniejszy, nie on do dzisiaj kojarzy mi się z
uczuciami, które targały mną, gdy opisywałam losy Loganów i Velariich…
Który więc utwór tak bardzo na mnie
podziałał, że nadal przechodzą mnie ciarki, kiedy go słyszę? Które z dzieł
Zimmera sprawiło, że – gdy go teraz słucham – czuję zapach australijskiego powietrza
i widzę bohaterów tej powieści? Mało chyba znany, pochodzący z drugiej płyty do
filmu „Gladiator” (czyli – w odróżnieniu do Original Film Score – płyty nazwanej
przez autorów po prostu: Other Track); tytuł tego wspaniałego dzieła, który wywołuje
ciarki na całym moim ciele i był niejako współtwórcą „Zakonu” to „Duduk of The North”.
Co jednak z pozostałymi tomami? „Tryptyk
krwi” nie kojarzy mi się na razie z żadną muzyką – może dlatego, że żadnej nie
słuchałam, może dlatego, że nie pamiętam. Choć raczej to pierwsze – jeśliby na
mnie wpłynęła wystarczająco mocno, na pewno bym nie zapomniała – siedziałoby to
głęboko w mojej duszy…
„Tajemnice” to już zupełnie inna
bajka. Prawie całość napisałam w miejscu, gdzie leciała w kółko muzyka z radia –
współczesne hity dyskotekowe. Mój klimat jak najbardziej – na imprezę, ale nie
do pracy, nie do pisania. Starałam się więc, jak mogłam, odizolować od tego
szumu tanecznego, który zamiast pomagać i sprowadzać natchnienie raczej tylko
przeszkadzał i rozpraszał. Choć z pewnością jakiś wpływ na całokształt wywarł,
choćby właśnie dlatego, że miałam spore akustyczne przeszkody.
„Jak jabłka od jabłoni” nie mają na
razie żadnego oficjalnego „hitu”. „Zakon” pozostaje swego rodzaju ewenementem,
choć oczywiście – słucham muzyki cały czas. Jest kilka różnych soundtracków,
które mam na liście do pisania. Do tego zawsze dochodzi Chopin, Debussy, Bach,
Within Temptation. Zimmer jednak pozostaje w czołówce.
Bardzo ciekawie pisze mi się piaty
tom, „Countdown to Insanity”. Jako, że jest to pamiętnik spisywany w latach
2000-2009 wsłuchuję się w muzykę z tamtych czasów, wracając do okresu liceum i studiów.
Poza tym bohaterka w niektórych momentach wraca do swego dzieciństwa, które w
stosunku do mojego jest przesunięte o zaledwie trzy lata – co sprawia, że
często wrzucam na playlistę piosenki z lat dziewięćdziesiątych – hity wakacji,
kolonii, obozów, na których wówczas bywałam. Jest to więc bardzo sentymentalna
muzyczna podróż. Bardzo osobista. Pewnego rodzaju rozliczenie się z moją własną
przeszłością, a muzyka w niej zawsze odgrywała dużą rolę. Każdy rok potrafię
przypasować do hitów wakacji. Każdą piosenkę, która wówczas była sławna – do kolonii,
na której się przy niej bawiłam. Nie rozpoznaję lat po nazwiskach premierów,
ani po aferach, po powodziach, czy pożarach, ale właśnie po utworach, które mi
wtedy w duszy grały. I tak też piszę.
Jedno z moich opowiadań, które
zaczęłam tworzyć w tym roku (z myślą o zbudowaniu nowego świata i tworzeniu
opowiadań w nim się dziejących), pisałam, wsłuchując się w melodie z mało u nas
znanego serialu koreańskiego „The Four Guardian Gods of The King” (tytuł
alternatywny to „Legend”). Ta ścieżka zainspirowała mnie do stworzenia
ciekawego – mam nadzieję – świata pełnego magii i tajemnic, którego główna
bohaterka (czarownica) pochodzi z… naszej Polski.
Kończę… Palce są już zmęczone po
całym dniu pracy, a uszy chciałyby do końca w spokoju – czyli bez
akompaniamentu klawiatury laptopa – wysłuchać ścieżki do… „Gladiatora”.
Komentarze
Prześlij komentarz