Praca tłumacza w wydaniu Chani
Ciekawe nowe doświadczenie – tłumaczenie
opowiadania z angielskiego. Niedługiego, co prawda, bo zaledwie około 15
tysięcy znaków. Jednak przygoda.
Przyznaję, że całość poszła mi
nadspodziewanie szybko. Jeden dzień i po bólu. Właściwie, jedne dzień i po
zabawie. Później zaczął się ból. Te kilka wyrażeń, czy wyrazów, które
zostawiłam na początku do przetłumaczenia później. Może było tego razem ze trzy
zdania i z pięć osobnych słów. Zajęło kolejne… półtora dnia. Szukałam po
słownikach papierowych, internetowych, radziłam się znajomych ekspertów z
różnych dziedzin. Kiedy nic już nie pomagało, zaglądałam do słowników jeszcze
innych języków niż angielski. W tym języków, których nie znam. Crossover w
pełnym wydaniu. Nie zawsze i to dawało oczekiwane efekty. Przechodziłam więc do
grafik w Internecie, szukałam, znajdowałam szczątkowe informacje. Okazywało
się, że już wiem, o co chodzi i że eksperci wiedzą również, ale… w polskiej
mowie nie ma nazwy na to „coś”.
Jeśli spotkam kogoś, kto bez wahania i
szukania będzie mi potrafił od razu przetłumaczyć termin „clerestory window” –
stawiam piwo.
Niezmiernie wiele się nauczyłam przy tym
zadaniu, mam nadzieję, że przetłumaczone opowiadanie spodoba się czytelnikom magazynu
Sfinks, w którym ma się ukazać. To było prawdziwe wyzwanie – zmierzenie się w
ten sposób z prozą Franka Herberta.
W niedługim czasie zabieram się za
kolejne tłumaczenie, tym razem dla innego czasopisma. Również Herberta. Tekst
jest kilkakrotnie dłuższy i już mam ciarki na plecach na myśl o przygodach, które
mnie z nim z pewnością spotkają.
Teraz jeszcze kilka słów przy okazji
tematu. Jak tłumaczę… Jestem strasznym ortodoksem jeśli chodzi o kwestie
tłumaczenia imion, nazwisk i nazw własnych wszelakiej maści. Nie znoszę tego.
To znaczy nie cierpię, kiedy tłumacz z, przykładowo, Paula, tworzy nagle Pawła.
Z Marthy, Martę itd. Nie robię tego. Staram się zostawić nazwy w nienaruszonym
stanie o ile jest to tylko możliwe. Dlatego też w moim opowiadaniu fanfikowym dziejącym
się w świecie Diuny, nie pisałam o żadnym Kaladanie, ale o Caladanie; nie o
Dżihadzie, ale o Jihadzie. Uderzcie w stół, a nożyce się odezwą. Mogę dyskutować
z tłumaczami, nawet wieloletnimi. Z resztą jutro z pewnością będę to właśnie
robić z jednym z zaprzyjaźnionych tłumaczy, który przekładał już Franka
Herberta. To bardzo ciekawy temat, przy którym staję się bardzo emocjonalna,
choć nadal potrafię rzeczowo bronić mojego punktu widzenia. Może to dlatego, że
jednak przede wszystkim pisze, a nie tłumaczę i… nie chciałabym, żeby kto
kiedyś nazwiska moich bohaterów tłumaczył na swój język jakoś… koślawie…
Komentarze
Prześlij komentarz